Rok temu w Rzezawie
„Dzisiaj jestem w Krynicy i późno wrócę - Roberciku, wpadnij do mnie jutro, bo mam dwie dobre wiadomości.
Będzie trochę luzu, posiedzimy, wypijemy herbatę i spokojnie pogadamy”. Była to moja ostatnia rozmowa z Januszem. 13 lutego rano. Ostatnia z wielu, jakie odbyliśmy w ciągu dwunastu lat naszej znajomości.
Poznaliśmy się na Rajdzie Zimowym, który dla Janusza, jadącego biało-czerwonym Maluchem z „rodzinną” reklamą Rol-budu, był debiutem w Rajdowych Samochodowych Mistrzostwach Polski. Bliższą znajomość nawiązaliśmy, gdy przesiadł się z Corolli, do Kadetta w barwach Rafinerii Trzebinia, z ramienia której obsługiwałem Jego starty. Poznałem Jego wspaniałych rodziców i przyjaciół, którzy gotowi byli oddać dla Niego wszystko i poświęcić cały swój czas. Przykładem tego może być nasz wyjazd z Januszem na Rajd Monte Carlo, który zacieśnił naszą przyjaźń. Użyczony na ten cel samochód nie miał zimowych opon. Jeden z przyjaciół - Andrzej bez namysłu zdjął koła ze swojego używanego co dzień prywatnego samochodu i na tydzień postawił go na kołki, żeby tylko Janusz miał bezpieczną jazdę!
Podczas tego wyjazdu po raz pierwszy i ostatni pokonałem Janusza za kierownicą. Wprawdzie tylko na symulatorze ustawionym w Subaru Imprezie stojącej na drugim piętrze obok biura prasowego w Monte Carlo i podłączonego bodajże do Colina 1. Janusz po trzech dachach nie zakwalifikował się do dalszego etapu, ja zająłem trzecie miejsce w finale.
Często bywałem w jego rodzinnym domu w Łapanowie, gdzie wielokrotnie czekałem na Janusza, aż powróci - czasem nawet z kilkudniowej trasy wielotonową ciężarówką. Potem siadał za kierownicę Kadetta i jechał na trening przed rajdem. Tego samego Kadetta, którym później startowałem w mistrzostwach Polski dziennikarzy.
Potem przyszły czasy Astry, wspaniały okres w Renault, przesiadka do WRC. Starty nie tylko w mistrzostwach Polski, ale również świata, Europy, Europy Centralnej, Słowacji, w rajdach w Czechach czy Austrii. Zjeździłem z Januszem pół Europy. Wszędzie gdzie startował, swoim zachowaniem, stylem bycia, uśmiechem, w jakiś magiczny sposób potrafił sobie zdobywać ogromną sympatię. Zarówno u kibiców, rywali których coraz częściej „objeżdżał”, jak i ludzi zupełnie nie związanych z rajdami.
Mimo seryjnych sukcesów, Janusz pozostawał sobą. Nadal zachowywał sporo pokory, zachowywał szacunek dla pokonanych. Wyrastał na gwiazdę, ale nigdy nie był gwiazdorem. Perfekcjonista w każdym zamierzeniu, zawsze znajdował czas dla kibiców, chociaż chwilę - na rozmowę, uścisk dłoni czy chociaż uśmiech. Nawet gdy siedział, wymęczony na krawężniku, obok Toyoty po zakończeniu etapu trzeciego już rajdu w ciągu trzech tygodni.
„Wszystko mnie boli, nie mogę już patrzeć na samochód. Pójdę tylko pogadać, oni przecież przyjechali aż tutaj dla mnie”. Potrafił świetnie opowiadać kawały, rozbrajając i zarażając śmiechem wszystkich, a zaraz potem był znów maksymalnie skoncentrowany.
Miałem okazję jeżdżenia z Januszem każdym z Jego rajdowych samochodów – oprócz Malucha i „starej” Toyoty. Bywało, że zaliczyliśmy jakieś krzaki, zawadziliśmy o rów czy zaspę. Jeżeli tylko nie zaczynał cichutko gwizdać pod nosem, znaczyło że wszystko jest w porządku. Zaraz potem zwracał się do mnie z szelmowskim błyskiem w oku i rozbrajającym uśmiechem, mówiąc "Nie masz się co niepokoić, ja przecież mam farta”. Wszyscy w tego Jego farta wierzyliśmy, pomagał mu wyjść z niejednej niebezpiecznej rajdowej przygody.
Swego łutu szczęścia Janusz nigdy nie nadużywał w prywatnej jeździe. Na wielu setkach kilometrów, które przejechaliśmy razem, nie pamiętam ani jednej niebezpiecznej sytuacji, niepotrzebnej brawury czy popisywania się. Zawsze uważał, że wystarczająco ryzykuje na rajdach.
Bawiłem się na Jego weselu w szkole, która jeszcze pamiętała Jego wybryki i obok której kilka lat później stworzył wzorcowe miasteczko komunikacyjne. Byłem na chrzcie Jego ukochanej córeczki Pauliny - Lilki, którą - gdy tylko był w domu - kąpał i usypiał, często u jej boku zasypiając wcześniej od niej. Chodziliśmy razem z wózkiem na spacery, na których próby dokarmiania córki kończyły się często spożyciem wiktuałów przez tatę, „żeby się mama nie złościła”. Zawsze uważał, że poświęca Lilce za mało czasu, ale gdy tylko był przy niej, nie znałem bardziej opiekuńczego ojca. A dla niej On stanowił wyrocznię.
Znałem wiele Jego nie tylko radości, ale również problemów, zmartwień, niepokojów, nawet tajemnic. Brał często zbyt wiele na swoje barki, starając się wszystkiego osobiście dopilnować, zadbać o wszystkich. Gdy wpadał do mnie aby razem coś napisać, często zaganiany mówił „Znasz mnie tak dobrze, wiesz co myślę i jak mówię, zrób to za mnie. Ja już mam na dzisiaj dosyć”. Nigdy nie poprawiał i nie sprawdzał tego co i jak napisałem. Był to duży dowód zaufania.
Zbytnio się nie martwił ostatnimi dwoma mało udanymi sezonami. „U mnie są na przemian dwa lata chude, a potem dwa tłuste. Od tego roku będą więc tłuste”. Niespodziewanie podpisał kontrakt na starty Fiatem Punto. Uważał, że powrót do mistrzostw Polski jest potrzebny. Może spowoduje, że znów więcej kibiców będzie przychodziło na rajdy, że ten sport zacznie wychodzić z kryzysu, nad którym Janusz bardzo bolał. Prócz tego miał ciekawą ideę. Chciał stworzyć przy pomocy Fiata nową klasę dla utalentowanych młodych kierowców. „Ja już mistrzem świata nie będę, ale może chociaż trochę pomogę innym tego dokonać”.
Rozglądał się za sponsorami dla swoich podopiecznych – braci Bębenków. Kończył dopinać także budżet na starty w mistrzostwach Europy. Zaczęły się pomyślnie układać Jego prywatne sprawy. Zapowiadały się naprawdę tłuste lata.
Wieczorem byłem w kinie. Gdy wyszedłem, prószył śnieg, było naprawdę pięknie, cicho, spokojnie. Włączyłem telefon – sekretarka - wiadomość z numeru... o godz. 17.04. „Roberciku, wracam właśnie do Krakowa. Nie zapomnij o jutrzejszym spotkaniu. Bądź koniecznie. Janusz”.
Chwilę później w radiu w samochodzie usłyszałem wiadomość. „Jak już wcześniej podawaliśmy, dzisiaj o godz. 18 na przejeździe kolejowym w Rzezawie po zderzeniu z pociągiem zginął wielokrotny rajdowy Mistrz Polski, Wicemistrz Europy Janusz Kulig. Z niewiadomych powodów zapory nie były opuszczone...”
Robert Magiera
Udostępnij lub zapisz ten artykuł
Najciekawsze komentarze
Subskrybuj i uzyskaj dostęp do Motorsport.com za pomocą blokera reklam.
Od Formuły 1 po MotoGP relacjonujemy prosto z padoku, ponieważ kochamy nasz sport, tak jak Ty. Aby móc nadal dostarczać nasze fachowe dziennikarstwo, nasza strona korzysta z reklam. Mimo to chcemy dać Ci możliwość korzystania z witryny wolnej od reklam i nadal używać ad-blockera.